CZERWIEC
Mak polny (Papaver rhoeas)

Beskid Niski - 30 maja 2025


Pojechałam do Komańczy, bo miałam tam namiary na dwie roślinki. Niestety, żadnej nie znalazłam. Może byłam za wcześnie, chociaż w ubiegłym roku o tej porze już ponoć kwitły.

Ale nie był to czas stracony, bo miałam zaplanowaną wycieczkę na Wahalowski Wierch (666 m n.p.m.). Już od kilku lat zamierzałam zdobyć ten pagórek, a jakoś się nie składało. To bardzo ciekawa góra, z uwagi na historię położonej na jej zboczach wsi Jawornik.


Zostawiam samochód poniżej prawosławnej cerkwi w Komańczy, bo jest tam wygodny parking przy drodze. Ścieżka edukacyjna, którą zamierzam wyruszyć, przechodzi właśnie tamtędy. Już nią szłam dwukrotnie. Prowadzi przez piękne łąki, na których rośnie m. in. przetacznik goryczkowy (Veronica gentianoides), który ma tu swoje jedyne stanowisko w Polsce. Prawdopodobnie został tutaj zawleczony.



Urokliwa polna droga została niestety poprawiona i poszerzona. No i wysypana żwirem. Za parę lat będzie lepiej wyglądać, ale na razie jest, jak dla mnie, zbyt „ucywilizowana”.



Docieram do lasu. Tu już jest płasko i paskudne błoto. Dochodzę ścieżką do GSB, który ma mnie doprowadzić na szczyt Wahalowskiego Wierchu. Też idzie w większości po płaskim terenie, więc jest tu równie błotniście. Nie idzie się zbyt przyjemnie, choć las jest całkiem ładny.


Docieram do łąk. Liczę, że wreszcie nie będzie błota. Niestety, moja nadzieja jest płonna, bo cały teren jest mokry – nie wiem, czy tak jest zawsze, czy to efekt ostatnich opadów deszczu, ale tak na ścieżce, jak i na łące pod nogami chlupocze mi woda. Dobrze, że ubrałam stare buty, żeby je „dochodzić”. Przynajmniej mi ich nie szkoda.


Zdobywam szczyt, chociaż w sumie to trudno tak to miejsce nazwać. Jest tu całkiem płasko. Ale widoki są całkiem ładne. No i ta przestrzeń dookoła!


Robię tu sobie krótki odpoczynek i zerkam na mapę. Bo mam dalsze plany. Zamierzam zejść żółtym szlakiem ścieżki edukacyjnej na tereny dawnej, nieistniejącej już dzisiaj wsi Jawornik i odszukać cerkwisko i cmentarz. Są zaznaczone na mapie.


Okazuje się, że muszę kawałek wrócić. Po drodze nie widziałam jednak żadnego szlakowskazu. A ścieżka została oddana do użytku w 2008 roku, nie jest taka stara. Idę więc z otwartą mapą w telefonie w ręku. Docieram do miejsca, gdzie powinien ten szlak od GSB odchodzić. Jest jakaś niewyraźna droga przez łąki, ale szlak tamtędy nie prowadzi. Postanawiam jakoś do niego dojść na skróty. Łąką, na której rosną pokrzywy powyżej kolan, idę w stronę pasa drzew. Może tamtędy przebiega ta ścieżka, bo tak wynikałoby z mapy.


Niestety, to złudne wrażenie. Wchodzę pomiędzy drzewa, jest rzeczywiście coś, co kiedyś zapewne było drogą, GPS pokazuje, że jestem już na szlaku, ale wszystko jest tu zarośnięte. Pokrzywy i ziołorośla do pasa. A poniżej woda. Idę w nadziei, że dalej będzie lepiej. Ale niestety nie jest! Zerkam znowu w mapę, bo prawie dwa kilometry nie dam tak rady iść. Zwłaszcza, że przypominam sobie o niedźwiedziach.


Postanawiam wyjść na łąki. Idzie tamtędy ścieżka, prowadząca od Wahalowskiego Wierchu do studenckiej bazy namiotowej i ”mojego” żółtego szlaku, którego nie ma. Ale może dołem będzie. Ostatecznie ludzie na to cerkwisko jakoś docierają!

I to jest świetna decyzja! Gdybym od razu poszła tą drogą prosto z Wahalowskiego Wierchu, to zaoszczędziłabym sobie czasu i stresu. Nie mówiąc już, że na tych wertepach mogłabym sobie na przykład skręcić nogę! Ale chciałam być porządna i odpowiedzialna i iść szlakiem!


Kiedy schodzę już w dół do schroniska, to pojawia się spora grupka emerytów. Pytam ich o dalszą drogę. I czuję dużą ulgę, bo okazuje się, że od bazy namiotowej ścieżka jest już wyraźna i są nawet oznaczenia, choć bardzo nieliczne. Straszą mnie co prawda strasznym błotem, bo było tamtędy zwożone drzewo po wycince. Wiem z doświadczenia, jak szlak wtedy wygląda. Ale ja nie zamierzam schodzić na dół, bo muszę jakoś dotrzeć z powrotem do Komańczy. Już poza szlakami. Jakieś ścieżki na mapie są…


Studencka baza namiotowa to urokliwe miejsce. Niestety, już w 2002 roku zakończyła ponoć swoją działalność. Prowadzona była przez Orkiestrę Św. Mikołaja i SKPB Lublin. Posiadała około 20 miejsc noclegowych w namiotach 10 osobowych. Ale ponoć nadal można tam się zatrzymać, tyle, że na własną rękę…



W dół prowadzi wyraźna ścieżynka. A nad potokiem robi się szersza i widzę po raz pierwszy oznaczenie ścieżki - żółto-biały kwadracik. Co prawda, po drodze trzeba dwukrotnie przejść na drugą stronę przez meandrujący potok, ale nie jest to problem.


Docieram do cerkwiska i cmentarza. Wieś Jawornik dzisiaj to niewielka miejscowość położona przy drodze pomiędzy Komańczą a Rzepedzią. W dawnym dworskim przysiółku Miklaszówki. To tylko 10 domów. Ale kiedyś to była bardzo ludna wieś, rozciągająca się wzdłuż potoku Jawornik. Od cerkwiska na dół to 3,5 kilometra.

Została założona w 1546 roku. Była to wieś królewska, wchodząca wtedy w skład starostwa sanockiego. Bardzo prężnie się rozwijała. Ale sto lat później wyludniła się po najeździe Jerzego Rakoczego.


Przed drugą wojną światową znowu była to ludna miejscowość - mieszkało tu 595 mieszkańców, którzy deklarowali się, że są Ukraińcami. Poza nimi mieszkało we wsi 5 Żydów. Tuż po wojnie stacjonował tu polski oddział wojska. Został zaatakowany przez UPA. Zabitych zostało 5 żołnierzy, a 15 uprowadzono i następnie zamordowano. Część mieszkańców została po tym wydarzeniu deportowana do Ukraińskiej SRR. Pozostali zostali wywiezieni w ramach Akcji „Wisła” na tzw. Ziemie Odzyskane.

Wieś opustoszała, budynki zostały rozebrane. Dzisiaj można znaleźć resztki kamiennych podmurówek i piwnic. Zostały fundamenty po cerkwi, zniszczonej w 1944 roku. Pozostały kamienne fundamenty i krzyże z hełmów. Część mieszkańców i ich potomków wróciła, ale zamieszkali w sąsiedniej Rzepedzi. W latach 80. XX wieku zbudowali oni tutaj małą kapliczkę i uporządkowali teren.


Miejscowość już przed wojną była słynna z mających się tu odbywać w XIX, a nawet na pocz. XX wieku pochówków wampirycznych. Rozsławił ją Oskar Kolberg pisząc: „… i tak we wsi Jawornik nad rzeką Osławicą, może nie ma jednego człowieka pochowanego na cmentarzu, który by nie miał wbitego w głowę ćwieka lub uciętej i u nóg położonej głowy”.

Może aż tak nie było, ale pochówki wampiryczne rzeczywiście były całkiem częste – i nie tylko tutaj, ale na terenie całych Bieszczadów. Ludzie byli tu zabobonni, bali się wszystkiego, co odmienne i nieznane. Wszystkie nieszczęścia, jakie na nich spadały, przypisywali działalnością upiorów. A upiorem po śmierci mógł się według nich stać każdy, kto za życia odbiegał nieco od normy – tak wyglądem zewnętrznym, jak i zachowaniem. Żeby się przed nim uchronić, okaleczali jego zwłoki, uniemożliwiając mu w ten sposób wstanie z grobu i nękanie żywych. 


Ale zdaje się, że pochówki wampiryczne nie miały miejsca na tym cmentarzu naprzeciwko cerkwiska. Zwłaszcza, że tam obok starych, są także całkiem świeże nagrobki. Czyli jest używany. Ponoć był tu wcześniejszy cmentarz, gdzieś bliżej potoku. Ale na mapie nie jest zaznaczony, więc go nie szukałam. Zresztą wszystko teraz jest już zarośnięte. Żeby odszukać tu ślady przeszłości (resztki podmurówek domów, stare studnie, kapliczki przydrożne), najlepiej przyjść tu wczesną wiosną. Może i ten cmentarz by się odnalazło. Ale ja aż tak bardzo nie jestem tym tematem zainteresowana, zwłaszcza, że w wampiry nie wierzę.



Idę dalej tą ścieżką, chociaż będę musiała z niej zejść, żeby znaleźć jakąś drogę, którą uda mi się wrócić do Komańczy pod cerkiew. Miałam w planach trochę nią jeszcze pójść, ale spotkani wcześnie turyści straszyli mnie strasznym błotem, więc patrząc w mapę w telefonie wchodzę na łąki i idę wzdłuż linii lasu. Jest tam zaznaczona droga, która doprowadzi mnie z powrotem do GSB, trochę poniżej Wahalowskiego Wierchu.



Droga jest, nawet dość szeroka. Przechodzę nią przez las i wychodzę na rozległe łąki po drugiej stronie. Idę najpierw prowadzącą przez nie drogą, a potem znowu skręcam pod las i idę na przełaj jego skrajem. Kolejny już raz pojawia mi się w głowie myśl o ewentualnym spotkaniu z niedźwiedziem. Ale szybko ją przeganiam. Docieram bezpiecznie do GSB i schodzę nim najpierw do ścieżki edukacyjnej, a potem nią w stronę Komańczy.


Tuż na granicy lasu z łąkami, w pobliżu tablicy z oznaczeniem 8. przystanku ścieżki, zauważam tropy niedźwiedzia. Świeże, bo rano ich nie widziałam, a jest ich tu sporo. To jakieś 800 metrów nad wsią! Na szczęście rozmiar śladów wskazuje raczej na młodego osobnika. Takiego dwulatka. Stoję chwilę i się zastanawiam, jak dalej pójść, bo mam dwie opcje do wyboru. Którędy poszedł misiek? Bo jakoś nie miałabym się ochoty z nim spotkać, a muszę zejść na dół, a on niestety też szedł w stronę Komańczy.


Podejmuję decyzję i schodzę wybraną ścieżką na dół. Ale troszkę adrenaliny jednak jest!

Mimo niepowodzenia botanicznego, to była bardzo fajna wycieczka i byłam z niej bardzo zadowolona. Nowe tereny, ciekawa historia i tropy niedźwiedzia... A ponieważ muszę tu wrócić, żeby znowu spróbować odszukać „moje” roślinki, to wymyśliłam sobie kolejną ciekawą wycieczkę.



Beskid Niski Komańcza Jawornik Wahalowski Wierch
Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.