Góry Lubowelskie - 11 listopada 2022
Ponieważ ubiegły weekend był nieciekawy i spędziłam go w domu, teraz postanowiłam dobrze wykorzystać nadchodzący. Zaplanowałam sobie dwa
dni w górach. Ponieważ Marek był chętny
się ze mną wybrać, postanowiłam zrealizować pomysł, który już od kilku lat
chodził mi po głowie i jakoś nie mógł się urzeczywistnić. Spacer łąkami nad
Przełęczą Vabec. Zaplanowałam trasę wycieczki, a Marek ją zaakceptował.
Musieliśmy pojechać w piątek, bo on nie mógł w sobotę.
Trochę byłam z tego powodu niezadowolona, bo miało być pochmurnie, ale cóż…
Trochę liczyłam, że słońce może się będzie chwilami pojawiać.
Przełęcz Vabec jest położona na wysokości 750 m n.p.m., niedaleko Starej Lubowli (Stará Ľubovňa). Jest szeroką przełęczą, z której wychodzi szlak na Ośli Wierch (Oslí vrch, Osly, 859 m n.p.m.), a w przeciwnym kierunku prowadzi na Medvedelicę (888 m n.p.m). i Eliaszówkę (Eliášovka,1023 m n.p.m.). Kiedyś, w czasach, kiedy tereny te należały do Polski, nosiła nazwę Wabnik. Stała tu bowiem karczma o tej nazwie. Zresztą bardzo pasująca do karczmy.
Zostawiamy samochód pod kapliczką na przełęczy i wyruszamy
żółtym szlakiem w stronę Medvedelicy, bo to ona jest jednym z celów naszej
wycieczki.
Już po chwili pojawia się przeszkoda w postaci sporego stada krów. Podążają powoli w stronę swoich pastwisk. Bez nadzoru. Same. Doskonale wiedzą, gdzie się udać i potem jak wrócić wieczorem do gospodarstwa rolnego w pobliskiej Jarabinie. Niestety, trochę się denerwują na nasz widok. Część wchodzi na właściwe pastwisko, część idzie dalej drogą przed nami, a dwie zestresowane krowy z cielakami wchodzą na ogrodzone pastwisko z drugiej strony drogi. Obserwujemy ich zachowanie, jest niesamowite. Te z drogi doskonale wiedzą, że zaraz będzie przerwa w ogrodzeniu i będą mogły dołączyć do reszty stada. I tak robią. A te z niewłaściwego pastwiska także wiedzą, że u góry ogrodzenia będą otwarte na obu łąkach. I będą mogły się przedostać z jednego na drugie. Niestety, kiedy docierają na szczyt, zderzają się z zamkniętym płotem. Ktoś zamknął im przejście. Stoją chwilę zdezorientowane, a potem zrezygnowane ruszają w dół, aż do otwartych wejść na oba pastwiska. I po kwadransie są już z resztą stada.
Pomiędzy „zwyczajnymi” krowami są
takie o bardzo oryginalnym wyglądzie.
Duże, szare, z ogromnymi rogami. Udaje mi się później ustalić, że to bydło szare
węgierskie. Sprowadzone przez Węgrów przed wiekami ze wschodu i hodowane na węgierskich
stepach – puszcie. Obecnie ta rasa jest w zaniku, ale ponoć pracuje się nad
zwiększeniem jej populacji. Pastwiska nad Przełęczą Vabec są dla tych krów idealnym
miejscem.
Tak, jak zapamiętałam, tutejsze łąki są bardzo rozległe i niezwykle widokowe. Po okolicznych szczytach snują się dzisiaj malownicze mgły, a od samego początku towarzyszy nam wspaniały widok na Tatry. Okazuje się, że
słońce schowane za chmurami w tym wypadku jest zaletą. Ciekawostką botaniczną jest zaczynający ponownie kwitnąć ostrożeń głowacz.
Docieramy na Medvedelicę, i zamiast wracać, podejmujemy
decyzję, że wdrapiemy się jeszcze na Eliaszówkę. Trochę się boimy, że zabraknie
nam czasu na zaplanowane przez mnie skały, a musimy je zobaczyć, bo po to tu
przyjechaliśmy. Medvedelica była tylko dodatkiem, a teraz jeszcze ta Eliaszówka…
Idziemy do góry sprawnie i szybko – jesteśmy na górze dużo
wcześniej, niż myśleliśmy. Szybki posiłek, wieża widokowa z widokiem na Tatry, i jeszcze krótka sesja fotograficzna – Marek chce mieć zdjęcia obu tablic z oznaczeniem szczytu (słowacką i polską), a ponadto zdjęcie kopczyka, który
podobno prawidłowo wyznacza polski szczyt Eliaszówki.
Schodząc na dół, spotykamy sporą grupę Polaków. To rodzina, pielgrzymująca Beskidzką Drogą Świętego Jakuba. Wychodzi ona z Litmanowej na Słowacji i dociera do Ołomuńca w Czechach. Jej długość to 525 kilometrów i składa się z ośmiu samodzielnych odcinków. Oznakowana jest białą muszlą z czerwonym mieczo-krzyżem na niebieskim tle. Spotkani pielgrzymi dzisiaj zamierzają dotrzeć przez Eliaszówkę i Piwowarówkę do Piwnicznej-Zdroju.
Młodym ludziom towarzyszą najprawdopodobniej dziadkowie (na
oko sporo po siedemdziesiątce), dzieci i dwójka niemowląt. Pchają przed sobą
spore rowerowe wózki z bagażami, co w takim terenie jest dużym utrudnieniem. To
dla nich ogromne wyzwanie. Ciekawe, gdzie zaplanowali zakończyć swoją
pielgrzymkę. Żałujemy, że o to nie spytaliśmy.
Kiedy nasz szlak wchodzi z powrotem na łąki, schodzimy z niego i teraz już ”na krechę” maszerujemy w kierunku, w którym powinna się
znajdować Čertova skala. Już ją kiedyś widziałam, ale chciałabym ją dokładniej
obejrzeć, bo wtedy nie było czasu, no i oczywiście pokazać ją Markowi. Wyszło
słońce i spacer przez ogromne łąki jest dużą atrakcją. Nigdzie w Polsce takich rozległych nie widziałam. Chwilami mamy wrażenie, że
jesteśmy na stepie.
Docieramy do naszej skały. Marek jest pod wrażeniem. Jest to ogromna skała, zbudowana z dolomitów i wapieni. Opada pionowym ścianami wysokości 20-30 m do doliny Małego Lipnika. Od
strony niebieskiego szlaku prowadzącego z Przełęczy Vabec do Jarabiny można na nią bez trudu wejść.
Zaplanowałam sobie, że obejdziemy ją potem dołem i przez las dojdziemy do ścieżki, która doprowadzi nas nad Jarabinę. Stamtąd bowiem mamy dotrzeć do najważniejszego dla mnie punktu programu tej wycieczki. Skały o nazwie Puknutá skała (na mapach) bądź Prasknutá skala (w Internecie). Zawsze, jak wracamy z wycieczki ze Słowacji od strony Starej Lubowli, patrzę na tę skałę i chcę ją obejrzeć z bliska. Ale nigdy jakoś nie mieliśmy czasu, ani sił, żeby się przy niej zatrzymać. Teraz mam wreszcie okazję, żeby ją „zaliczyć”. Wprowadzamy zatem mój plan w życie. Jak się okazuje, mocno karkołomny, a nawet niebezpieczny.
Schodzimy pod Čertovą skalę. Myślałam, że tam będzie
względnie płasko. Niestety, idziemy u podnóża skały po zboczu niewiele mniej
stromym od niej samej. Trzeba uważać na każdy krok, żeby nie spaść. A skała
jest ogromna! Zajmuje nam to mnóstwo czasu. Powrót do niebieskiego szlaku
i dojście nim do naszej drogi zajęłoby nam na pewno dużo mniej! Cóż, za głupotę się płaci!
Po obejściu skały mamy jeszcze szansę łatwego powrotu na
szlak, ale postanawiamy iść na dół przez gęsty las. To dość głupi pomysł, ale za
ten wysiłek spotyka nas przynajmniej nagroda. W lesie natrafiamy na kolejną dużą skałę. Jest
wykorzystywana do wspinaczki, o czym świadczą zamontowane na niej udogodnienia.
Chyba nie ma nazwy, przynajmniej nigdzie nie udało mi się nic na ten temat
znaleźć.
Obchodzimy ją wokół, na szczęście tym razem nie jest to trudne. Udaje nam się wydostać z lasu. Ale tylko po to, żeby odkryć, że łąki nad Jarabiną to ogrodzone pastwiska, pod prądem. Dobrze, że przynajmniej puste! Ale kilkakrotnie musimy się prawie przeczołgiwać pod ogrodzeniem. A kiedy wreszcie z ulgą wychodzimy na drogę, to okazuje się, że po obu jej stronach też idą ogrodzenia pod prądem. I nie możemy zrobić zaplanowanego skrótu, bo przecież na oczach całej wsi nie będziemy tych płotów pod napięciem forsować. Schodzimy więc do pierwszych domów i tam skręcamy w lewo, przechodzimy przez potok na drugą stronę i drapiemy się ostro pod górę. To męczące podejście, na szczęście już ostatnie tego dnia.
Po chwili stoimy
już pod skałą. I nie żałujemy, że tu przyszliśmy. Skała nie jest może
ogromna, ale całkiem słusznych rozmiarów. Jest z niej wspaniały widok na
okolicę. Jednak jej największą atrakcją jest fakt, że, jak zresztą wskazuje na
to jej nazwa, jest pęknięta na pół. Przez całą jej długość idzie wąska,
zygzakowata szczelina o ostrych krawędziach. Marek mnie zachęca, żebym tam weszła. Twierdzi, że dwie
dziewczyny tam przed chwilą weszły i wyszły po drugiej stronie. Szkoda, że nie dodał, że sporo mniejsze i szczuplejsze ode mnie. Ale daję się podpuścić. I włażę, tam, gdzie nie powinnam.
Na początku idzie mi nieźle, potem w dwóch miejscach trzeba się przecisnąć, ale
daję radę, a potem trafiam na miejsce, w którym pojawiają się problemy. Jak
przechodzą mi biodra, to klinują się ramiona. I na odwrót. Dość nieciekawe
uczucie. Sama, uwięziona w środku skały, w miejscu gdzie nie widać ani wejścia,
ani wyjścia. No i wypadałoby nie zniszczyć ubrania! Ale w końcu po kilku
próbach mi się udaje, przeciskam się, i po chwili już bez problemów docieram na
drugą stronę. I oddycham z dużą ulgą.
Bardzo się nam ta skała spodobała! A jak jeszcze odkrywamy, że
z Przełęczy Vabec idzie się do niej wygodną ścieżką tylko kilka minut!
Obiecujemy sobie, że tu jeszcze wrócimy i obejrzymy ją sobie dokładniej, bo
teraz już nie mamy czasu, jeśli chcemy być w domu przed zmrokiem.
To miała być krótka, spacerowa wycieczka po łąkach nad
Jarabiną. Okazała się zaś „wyprawą
po przygodę”, czyli dość ekstremalną i długą (19 km) wycieczką, chwilami nawet
dość niebezpieczną. Była spora dawka adrenaliny! Mieliśmy szczęście, że Lila się z nami nie wybrała! I tak
zmyła nam później głowy! Ale ile mieliśmy radości, to nasze!
Eliaszówka Góry Lubowelskie Medvedelica Przełęcz Vabec Pogórze Popradzkie