CZERWIEC
Mak polny (Papaver rhoeas)

Beskid Sądecki - 9 kwietnia 2025


Postanawiam wykorzystać jedyny ładny dzień w tym tygodniu i gdzieś się wybrać. W góry nie, bo tam znowu jest pełno śniegu. Wymyślam więc sobie wycieczkę do Krynicy Zdroju i Muszyny. Znowu będzie powrót do cmentarzy wojennych, choć nieduży i połączony z innymi atrakcjami. A potem poszukiwanie przylaszczek w rezerwacie „Las Lipowy Obrożyska”.

W Krynicy pierwszy przystanek robię sobie przy cmentarzu żydowskim, który wypatrzyłam na mapie, szukając cmentarza wojennego. Znajduje się on przy ulicy Polnej 29.


Kirkut w Krynicy jest właściwie jedynym dowodem istnienia mieszkającej tu przed wojną sporej społeczności żydowskiej. Żydzi pojawili się tutaj dopiero w XVIII wieku, bo w zarządzanym przez biskupów krakowskich państwie muszyńskim nie byli mile widziani. Po pierwszym rozbiorze Polski tutejsza gmina żydowska zaczęła się prężnie rozwijać. Zbudowano dwie synagogi, rytualną łaźnię i szkołę religijną. Żydzi parali się głównie handlem i rzemiosłem, a potem, wraz z rozwojem uzdrowiska, wynajmowali wille i pensjonaty kuracjuszom (w pewnym okresie pośród 164 pensjonatów aż 112 z nich stanowiło własność żydowską), którzy w dużej części byli także Żydami. Przed wojną w uzdrowisku mieszkało około 3 tysięcy Żydów, co stanowiło prawie 50% ogółu mieszkańców uzdrowiska. W czasie II wojny światowej zostali oni wywiezieni do gett w Nowym Sączu i Grybowie, a potem w większości wymordowani.


Na cmentarzu, założonym w XIX, Niemcy dokonywali masowych egzekucji Żydów. Po wojnie był on bardzo zaniedbany, ponoć przez jakiś czas został zamieniony w wysypisko śmieci. Został uporządkowany w latach 80. XX wieku. Sfinansował to Leo Gatterer z Frankfurtu oraz Urząd Miasta Krynicy.

Nekropolia jest otoczona kamiennym murem. Większość z około 120 zachowanych nagrobków jest wykonana z piaskowca. Ale, co widzę po raz pierwszy, są tu także macewy z marmuru, granitu i betonu. Niektóre nagrobki zostały odnowione lub zamienione na nowe. Zwłaszcza te, należące do członków chasydzkich rodzin, do których ponoć ciągle jeszcze pielgrzymują pobożni Żydzi.


Kolejny przystanek robię sobie przy starym miejskim cmentarzu przy ul. św. Włodzimierza. Jest tu bardzo ładna kaplica cmentarna i sporo zabytkowych nagrobków. Jedną z jego kwater stanowi cmentarz wojenny nr 346. Należy do Okręgu X – Limanowa. Został zaprojektowany przez austriackiego architekta Gustawa Ludwiga. Pochowano na nim 34 żołnierzy austro-węgierskich i 3 rosyjskich. Jest ładnie odnowiony i zadbany.


Ale okazuje się, że jest tu także pochowany Nikifor Krynicki – słynny łemkowski malarz, jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego prymitywizmu. Jego życie i twórczość jest nierozerwalnie związane z Krynicą, więc nic dziwnego, że ma tu swoje muzeum, kilka pomników i tablic pamiątkowych.

Nikifor Krynicki, a właściwie Epifaniusz Drowniak, urodził się w 1895 roku w Krynicy, a zmarł w 1968 roku. Jego dzieciństwo było bardzo trudne. Nieznany ojciec, co w tamtych czasach było stygmatyzujące, i uboga matka, która osierociła go we wczesnym dzieciństwie. Na dodatek odziedziczył po niej wadę wymowy. Był uważany za niepełnosprawnego intelektualnie. Pociechą w trudnym życiu było dla niego malowanie.

Został odkryty w 1930 roku przez ukraińskiego malarza Romana Turyna, który zapoznał z jego twórczością innych malarzy artystów. Wzbudziła ona wśród niektórych z nich zachwyt, ale nie przełożyło się to na zainteresowanie jego dziełami potencjalnych nabywców.

W ramach Akcji „Wisła”, jak wszyscy tutejsi Łemkowie, został wysiedlony na Ziemie Odzyskane, skąd trzy razy wracał na piechotę do Krynicy. Po pierwszych dwóch powrotach był ponownie wysiedlany, za trzecim razem pozwolono mu pozostać.

Zostawił po sobie blisko 40 tysięcy dzieł, przedstawiających pejzaże, sceny religijne, postacie świętych i portrety. W zdecydowanej większości są to akwarele, tworzył jednak także gwasze i rysunki kredkami. Jego prace były wystawiane w galeriach całej Europy.

Bardzo się cieszę, że całkiem niechcący (bo nie było to planowane) zobaczyłam jego grób.


Teraz idę pod cerkiew prawosławną pw. św. Włodzimierza. Jest tuż obok. To nowa budowla, wzniesiona w latach 1983–1996. Widziałam ją na zdjęciu i bardzo mi się spodobała. Zwłaszcza te siedem kopuł. Najwyższa, służąca za wieże-dzwonnicę, ma 46 metrów wysokości i ponoć dzięki temu cerkiew jest najwyższym budynkiem w Krynicy.


Wokół są miniaturki okolicznych cerkwi drewnianych. Jest też ta w Powroźniku, do której się później wybieram.

Wracam, pod cmentarz i jadę dalej. Co prawda, nie miałam jej w planie, ale zatrzymuję się pod kolejną cerkwią. Tym razem greckokatolicką.


Cerkiew pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Krynicy Zdroju została zbudowana w latach 1875–1879. Powstała w miejscu dawnej drewnianej, która spłonęła pod koniec wieku XVIII. Uważana za największą murowaną cerkiew na Łemkowszczyźnie. Obok cerkwi murowana dzwonnica z tego samego okresu.

Została przejęta po Akcji „Wisła” przez kościół katolicki. Odzyskana przez grekokatolików w 1996, choć już kilka lat wcześnie były w niej odprawiane nabożeństwa w obrządku wschodnim.

We wnętrzu z oryginalnego wyposażenia zachowała się polichromia, część ikonostasu i cztery drewniane ołtarze boczne z XIX wieku.


Pod cerkwią stoi krzyż poświęcony pamięci wszystkich Łemków wywiezionym podczas Akcji „Wisła”.



I pomnik Nikifora, z którego są bardzo dumni. Jest też mała wystawa poświęcona jego życiu i twórczości. I druga, poświęcona Marii Wnęk – także malarce prymitywistce. Jest ona uważana za jedną z najwybitniejszych polskich twórców art brut. Jej losy są bardzo podobne do losów Nikifora. Urodziła się w 1922 roku w bardzo biednej rodzinie w Olszance, tam też zmarła. Musiała już w dzieciństwie ciężko  pracować, po wojnie dorabiając do renty - sprzątała mieszkania w Nowym Sączu. Tam poznała słynną malarkę sądecką, Ewę Halsdorf, która zachęciła ją do malowania. Zaczęła tworzyć w wieku 40 lat. Cierpiała na schizofrenię, wielokrotnie przebywała w zakładzie psychiatrycznym. Inspiracją jej twórczości były najczęściej przeżycia religijne oraz niepokoje i lęki związane z chorobą.

I znowu  cieszę, że się tu zatrzymałam. Bo dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy.

Opuszczam już Krynicę i jadę do Powoźnika. Jest tam unikatowa drewniana cerkiew pw. św. Jakuba, wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, więc powinna być otwarta, bo taki jest obowiązek.

Powroźnik powstał najprawdopodobniej w XIV wieku. W wieku XVI, jak wszystkie okoliczne miejscowości, był powtórnie lokowany na prawie wołoskim. W XVII wieku została tu utworzona parafia greckokatolicka.


Tutejsza cerkiew powstała najprawdopodobniej ok. 1600 roku. Zachowała się z niej tylko najstarsza część, pełniąca obecnie rolę zakrystii. Była rozbudowywana i zmieniana w wiekach XVII i XVIII. Największe zmiany nastąpiły po roku 1813, kiedy to świątynia z powodu zagrożenia powodziowego została przeniesiona. Wtedy też dokonano kolejnej rozbudowy. Po wojnie cerkiew została przekazana kościołowi rzymskokatolickiemu.


To typowa budowla łemkowska, trójdzielna. Ciekawostką jest, że okna ma tylko z jednej strony, co jest typowe dla najstarszych cerkwi łemkowskich. W zakrystii polichromia datowana na 1607 rok. Zachował się XVIII-wieczny ikonostas, ale został przecięty, żeby dostosować świątynię dla odprawiania liturgii w obrządku łacińskim. Zachowały się również wcześniejsze ikony oraz drzwi diakońskie, pochodzące z poprzedniego, XVII-wiecznego ikonostasu. Inne cenne obrazy to Sąd Ostateczny z 1623 oraz Opłakiwanie Chrystusa z 1646.


Teraz pora na Muszynę. Na tutejszym cmentarzu parafialnym obok kościoła znajduje się cmentarz wojenny nr 345. Schodziłam cały cmentarz, zanim go znalazłam. Musiałam sobie obejrzeć jego zdjęcie w Internecie, żeby go znaleźć.

Też zaprojektowany przez Gustawa Ludwiga. Punktem centralnym jest pomnikowa kamienna ściana w formie kapliczki. Pochowano tu 22 żołnierzy austro-węgierskich.


Potem podchodzę pod kościół pw. św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi. Jego budowa rozpoczęła się już w wieku XVIII, ale zakończono ją dopiero ponad 180 lat później. Kościół jest w stylu barokowym. Miałam nadzieję, że wejdę do środka, ale jest zamknięty. Na szczęście mogę zajrzeć do środka przez szybę w drzwiach. Ołtarze w kościele są barokowe i rokokowe, także barokowa jest ambona. W ołtarzu głównym jest bardzo cenna rzeźba Matki Bożej z Dzieciątkiem z ok. 1470 roku, niestety, jest zasłaniana obrazem św. Józefa z XVIII wieku. Cenne jest też renesansowe tabernakulum z ok. 1600 roku. Obok kościoła dzwonnica i dawna plebania z pierwszej polowy XIX wieku.

Odkrywam, że tuż obok kościoła jest Ogród Biblijny. Jak byłam w Muszynie ostatnim razem, a podeszłam przecież pod kościół, to go nie zauważyłam. Teraz mam okazję nadrobić tę nieuwagę.


Celem takich ogrodów jest ukazywanie treści biblijnych oraz roślin wymienionych w Biblii. Ten muszyński został założony w 2015 roku. Jest to ponoć czwarty ogród biblijny, jaki powstał w Polsce.


Podzielony jest na pięć ogrodów tematycznych, a na jego terenie znajduje się źródło wody mineralnej „Maryja”. Muszę powiedzieć, że wygląda bardzo ciekawie. Teraz oczywiście rośliny są w uśpieniu, ale podejrzewam, że na początku lata może tutaj być pięknie.

Bardzo zadowolona z dodatkowego punktu w moim programie, jadę dalej. Teraz zamierzam odwiedzić muszyński zamek. Byłam już tam w ubiegłym roku w grudniu, ale na zimę jest zamykany, więc nie mogłam go sobie obejrzeć. Teraz zamierzam to nadrobić.


Staję na parkingu pod zamkiem. Jest już niestety płatny. Idę najpierw pod Mikową Górę, bo koniecznie chcę zobaczyć przylaszczki, które tam mają swoje stanowisko. Jestem rozżalona, bo znowu ich ubyło. Już dwa lata temu było ich niewiele, ale teraz znajduję tylko kilka pojedynczych kwiatuszków. Myślę, że za pięć lat to stanowisko możne zniknąć. Nie wiem dlaczego. Smutna wracam pod zamkowe wzgórze.


Muszyński zamek na wzgórzu o nazwie Baszta powstał w średniowieczu. Jedne źródła podają, że w 1301 roku, inne, że dopiero na przełomie XV i XVI wieku po zburzeniu wcześniejszej warowni, znajdującej się ponoć na sąsiednim wzgórzu, ale co do tego historycy też nie są zgodni. Strzegł on granicy Polski z Węgrami, a także szlaku handlowego, który tędy prowadził. Był siedzibą starostów państwa muszyńskiego. Funkcje obronne pełnił jeszcze w XVII wieku. W wieku XVIII został opuszczony i popadł w ruinę. Nie do końca wiadomo, jak wyglądał, ale ponoć miał kształt prostokąta, wysokie mury, okazałą basztę, a po przeciwnej stronie budynek mieszkalny.


To co obecnie możemy oglądać, to częściowa jego rekonstrukcja, ale dla tych, co widzieli wcześniejsze ruiny, to naprawdę imponująca praca. Zamek przez kilka wieków był tylko ruinami ukrytymi wśród drzew. Jego częściowa rekonstrukcja nie jest wierna, bo nie było się na czym oprzeć. Ale postarano się, żeby była jak najbardziej wiarygodna.



Odbudowana została baszta obronna, część budynku mieszkalnego i część murów obronnych. Został zrobiony taras widokowy. A także kawiarnia. W baszcie (dość współczesnej w środku) na każdym piętrze można oglądać scenki z historii zamku. A widok z góry jest naprawdę piękny. To naprawdę  kawał dobrej roboty. Na dodatek gmina zapłaciła za to przedsięwzięcie niewiele ponad 20%. Reszta to środki pozyskane z Funduszy Unijnych i dotacji rządowych, a także Stowarzyszenia Klucz Muszyński w Muszynie.


Ukończony w zeszłym roku obiekt uzyskał nominację magazynu National Geographic Traveler do tytułu CUDU POLSKI 2024.

Teraz, po zaliczeniu krajoznawczych atrakcji, mogę wreszcie poplątać się tak, jak lubię. Jadę do rezerwatu Las Lipowy Obrożyska. Jest on położony w granicach Muszyny. Od drogi 971 (ul. Lipowa) są do niego dwa wejścia. Starsze, przy którym jest wygodny duży parking i wiata dla turystów i poprowadzona jest ścieżka przyrodnicza. I nowsze, kilometr dalej w stronę Andrzejówki. Tam trzeba zostawić samochód tuż po skręcie, bo dalej jest bita droga i zakaz wjazdu, chociaż pod tablicą rezerwatu jest sporo miejsca, żeby zostawić samochód, ale może się to skończyć mandatem.


Zdaje się, że w ostatnich latach zmieniła mu się nazwa na "Las Lipowy Obrożyska im. Michała Witowskiego". W każdym razie tak pisze na tablicy informacyjnej i tak znalazłam w CRFOP. Czyli, że to obowiązująca teraz nazwa. Będę to musiała też u siebie na stronie z rezerwatami to zmienić.


Ja staję na starym parkingu, i rozsiadam się w wiacie turystycznej z drugim śniadaniem, bo jestem już nieco głodna. A potem niespiesznie idę do góry. Podejście od tej strony jest mocno strome.


Niestety, nie jest tu tak kwietnie, jak oczekiwałam. To, że nie znajduję przylaszczek, to mnie nie dziwi, bo ostatnio też ich już tutaj nie było. Ale poza żywcami gruczołowatymi zauważam tylko nieliczne pierwiosnki wyniosłe i zawilce gajowe. W porównaniu z bogactwem roślinności, jaki obserwowałam tydzień temu na Białowodzkiej Górze, to tu jest dopiero przedwiośnie, a zawsze o tej porze było pełno wiosennych geofitów. Trudno, spacer i tak jest przyjemny.


Pojawiły się nowe tablice informacyjne ścieżki. I dobrze, bo te stare były już bardzo zgrzebne. Idę grzecznie za nimi. Nie idę do góry, tylko skręcam w lewo, bo teoretycznie tak trzeba. I kolejny raz się gubię. Coś jest z tą ścieżką nie tak. Doprowadza do pewnego momentu i nagle się kończy. A na mapie tworzy pętlę. W sumie to zrobiłam błąd i nie patrzyłam w nawigację. Ale nic tam ciekawego nie rosło, więc nie miałam w sumie ochoty wchodzić w okolice szczytu Mikowej Góry.


Zeszłam więc zboczem na dół do widocznej w dole ścieżki. Płynie tam potoczek i jest bardzo ładnie. Już tamtędy spacerowałam. To taka śliczna leśna dolina Milickiego Potoku tuż przy granicy rezerwatu. Tutaj można wejść właśnie tym drugim, nowszym wejściem, o którym wspominałam.


Wspaniały, relaksujący spacer dla osób, które lubią chodzić po płaskim terenie. Jak potem sprawdziłam, można tędy dojść aż do Szczawnika, albo obejść cały rezerwat. Można też zrobić ładną pętlę – jakieś 6 kilometrów. W przyszłym roku sobie nią przejdę.



Zejście do doliny Milickiego Potoku było świetną decyzją. Po pierwsze jest tu pięknie, a po drugie wiosna już na całego! Mogłam więc do woli nacieszyć się widokiem wiosennych geofitów. I znalazłam wreszcie spore stanowisko przylaszczek. Co prawda były już przekwitłe i niefotogeniczne, ale były!



Kiedy doszłam do wejścia do rezerwatu, to zauważyłam leśną drogę, która szła do góry. Byłam jeszcze „niewychodzona”, więc nią poszłam. I to była kolejna dobra decyzja, bo rosło tam mnóstwo przylaszczek. Byłam więc bardzo zadowolona, bo już wiem, gdzie ich za rok szukać. A to moje ulubione wiosenne kwiatki są!

Wróciłam bardzo zadowolona z wycieczki. Udało mi się wykorzystać jedyny ładny dzień w tym tygodniu, bo w następnych dniach znowu zrobiło się paskudnie.



Beskid Sądecki Pasmo Jaworzyny Krynickiej Krynica Zdrój cerkwie Muszyna cmentarze wojenne Tylicz
Ta strona korzysta z ciasteczek. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.