Beskid Sądecki - 15 sierpnia 2022
Długi weekend był zapowiadany deszczowo-burzowy. W sobotę
rzeczywiście lało, ale już niedzielne popołudnie było ładne, choć bardzo
upalne. No i poniedziałek był zapowiadany całkiem przyzwoity, choć około
piętnastej miały być wszędzie burze. Postanowiłam więc wybrać się gdzieś rano
na krótką wycieczkę, żeby nie zmarnować dnia.
Wymyśliłam sobie przyjemną pętelkę z Mochnaczki Niżnej do
przysiółka Jakubik i z powrotem. Po części lokalną drogą podobną do tej w Izbach, po części czerwonym szlakiem. Czyli zupełnie podobnie, jak tydzień
temu, tyle, że inną trasą.
Pojechałam. Ale za Nawojową naszła mnie myśl, że od stycznia
nie byłam w Beskidzie Sądeckim i nagle zapragnęłam pójść na moje ulubione
Zadnie Góry ze Złotnego. Przecież wszystko jedno, gdzie się pójdę przejść. A zaoszczędzę benzynę i czas.
Na parkingu w Złotnem o ósmej rano nie było jeszcze żadnego samochodu. Trochę mnie to
zdziwiło, bo podobno pojawiły się grzyby.
Szłam tradycyjnie narciarskim szlakiem. Po dotarciu na
Zadnie Góry skręciłam na polanę pod Jaworzyną Kokuszańską. Potem zawróciłam.
Zamierzałam poplątać się po moich ulubionych polanach. Właśnie zaczęły kwitnąć
wrzosy.
Nagle na ścieżce, jakieś 20 metrów ode mnie, zobaczyłam
jakieś duże zwierzę. Pies.. wilk…zanim pomyślałam o niedźwiedziu, mój mózg już
ustalił, że to wielki dzik. Przebiegł ścieżkę, a za nim po chwili całe stado.
Naliczyłam 4 lochy z małymi warchlaczkami i kilkanaście mniejszych i większych
sztuk. Niestety, żadnego przyzwoitego zdjęcia nie udało mi się zrobić.
Zwłaszcza, że byłam nieco przestraszona tym nagłym spotkaniem. No i musiałam zrezygnować
z tych łąk, bo stado poszło właśnie w tamtą stronę.
Ruszyłam więc w stronę Pisanej Hali. Mogłam potem zejść
kawałek żółtym szlakiem w stronę Jarzębackich Gór, albo połazić po polanach
poniżej Pisanej Hali.
Jednak wpadłam na lepszy pomysł. Zawsze schodzę żółtym
szlakiem przez Sokołowską Górę. Z reguły dalej się ze Złotnego nie zapuszczam.
Postanowiłam tym razem dotrzeć aż do
Wierchu nad Kamieniem, a potem znaleźć ścieżkę na Czarci Wierch i odszukać
tamtejszą skalną wychodnię.
Wypróbowywałam właśnie nową mapę w telefonie i miałam
nadzieję na sukces. A przynajmniej na to, że się nie zgubię.
Po dotarciu do Wierchu nad Kamieniem (1083 m n.p.m.) zaczęłam się rozglądać. Ustaliłam, że to
kopulaste wzniesienie, które widzę przed sobą, jest na pewno Czarcim Wierchem. Dotarłam do jego
podnóży. Nie było żadnej informacji o słynnej wychodni, ale zauważyłam ścieżkę,
a po chwili nieco zatarty, ale jeszcze widoczny biało-zielony kwadracik ścieżki
przyrodniczej. Weszłam nią na szczyt. Nie było tam co prawda tabliczki, ale według
mapy stałam na szczycie Czarciego Wierchu. Wysokość też się zgadzała. Ścieżka
szła dalej w dół. Postanowiłam nią pójść, licząc, że doprowadzi mnie do skał. I nie pomyliłam się. Po chwili stałam już na słynnym Czarcim Kamieniu.
Jest tutaj spore zamieszanie z nazewnictwem. Wikipedia podaje, że Wierch nad Kamieniem to szczyt dwuwierzchołkowy (1083 i 1091 m n.p.m.). Patrząc na wysokość, ten drugi wierzchołek to właśnie jest Czarci Wierch. I do niedawna była tutaj ponoć tabliczka z podpisem „Wierch nad Kamieniem” z podaną wysokością 1083 m n.p.m., a przecież w tym miejscu wysokość wynosi ok. 1091 m n.p.m. Natomiast w przewodniku turystycznym wydawnictwa Rewasz "Beskid Sądecki i Małe Pieniny", na zamieszczonej tam mapce, ten wierzchołek jest podpisany jako Czarci Wierch.
Wychodnia skalna, znajdująca się
na jego północnym zboczu, będąca pomnikiem przyrody, nosi nazwę „Skały i jaskinie pod Wierchem nad
Kamieniem”. Tak przynajmniej jest napisane na tablicy, która stoi przy
stokówce, prowadzącej na Halę Łabowską. A z drugiej strony szkoda, że takiej
tablicy nie ma od strony czerwonego szlaku. Przecież to głównie tamtędy chodzą
turyści i często szukają dojścia do tej pięknej wychodni.
Skała nazywana jest powszechnie "Czarcim Kamieniem",
"Diabelskim Kamieniem" lub "Składziszczańską Skałą". Ja
przychylam się do informacji zawartych w przewodniku Rewasza. Nawet dla takiego
laika jak ja, są to dwa niezależne szczyty. Zresztą już ponoć trwają pracę nad
tym, żeby na szczycie Czarciego Wierchu pojawiła się tabliczka z jego nazwą i wysokością. Niestety, nazwa wychodni skalnej się raczej nie zmieni. Myślę, że
to ona właśnie wprowadza wszystkich w błąd. W Internecie pojawia się jeszcze
jedna poważna nieścisłość, związana z tą wychodnią. W kilku miejscach jest podana jej wysokość
200 m. Może 20 metrów ma… Ale 200?
Dumna, że tu dotarłam, robię sobie przerwę na drugie
śniadanie. Podziwiam przy okazji piękne widoki. No i obchodzę potem ostrożnie
wychodnię wokół. Jest wydeptana przez
turystów ścieżka, ale stroma i śliska. Skała jest naprawdę warta
zobaczenia. Byłam tu już ponad dziesięć
lat temu, wczesną wiosną. Tyle, że
wchodziliśmy na nią właśnie od strony tej drogi leśnej, prowadzącej na Halę
Łabowską. Jak nie ma liści na drzewach, to z tej drogi wygląda zupełnie jak
ruiny jakiego zamczyska.
Zaintrygowała mnie ta ścieżka przyrodnicza „Szlak
przyrodniczy po matecznikach puszczy karpackiej im. Adama hrabiego
Stadnickiego". Kiedyś tu jeszcze wrócę. A poza tym muszę odszukać w tej okolicy
jeszcze skałkę o nazwie „Skamieniała córa”. No i może przy okazji znajdujące
się tu ciekawe jaskinie.
Ciąży nade mną widmo burzy, więc nie wracam już do góry, na
szlak prowadzący na Łabowską Halę. Schodzę na dół. Zaoszczędzam w ten sposób
przynamniej trzy kilometry.
Po drodze zerkam na mapę, żeby nie zejść do niewłaściwej
doliny (bo droga się kilkakrotnie rozgałęzia), tylko dojść do parkingu w Złotnem.
Docieram do rezerwatu Barnowiec. Droga, którą idę, przecina
go na pół. Szeroka dotąd stokówka się tu zwęża i robi się kameralnie. Jest tu
naprawdę bardzo ładnie. Wszędzie leżą wielkie głazy, porośnięte mchami, które
po ostatnich opadach są mocno zielone, co pięknie wygląda. A nawet bajkowo.
Zaczyna nade mną mruczeć burza. Staram się iść szybko, bo chociaż jestem już dość nisko i w razie czego nie będzie tak groźnie, jak na grani, to mimo wszystko zmoknąć bym nie chciała. Chociaż pelerynę w plecaku oczywiście mam.
Docieram na dół bezpiecznie, burza mnie nie złapała. I do
domu też. A w pobliskim Uhyniu ponoć padało. Także w okolicach Tylicza, gdzie się
wybierałam, była spora burza. Znowu instynkt mnie nie zawiódł. Przeszłam prawie 20 kilometrów, zdobyłam nowy szczyt, Czarci Wierch, i odnalazłam słynny Czarci Kamień. Wróciłam
nieco zmęczona, ale bardzo zadowolona do domu. To był udany dzień.